Najtrudniejsze było dla mnie pożegnanie z rodziną i to na rok, z czego, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że wcale nie zdawałam sobie sprawy. Największe obawy były takie, że nie jadę przecież np. do Londynu, z którego mogę powrócić w ciągu godziny do Polski, jeśli tylko coś pójdzie nie tak. Leciałam za wielką wodę, za ocean i będę musiała nauczyć się odpowiedzialności sama za siebie. Z punktu widzenia dziewiętnastolatki to było dużo, ale znów nie wydaje mi się, żebym zdawała sobie wtedy z tego sprawę.
Moja przygoda w USA zaczęła się od pierwszego w życiu lotu samolotem. Tak, mój pierwszy lot trwał ponad 9 h! Nie wiedząc co mnie czeka, wsiadłam do Dreamlinera polskiego LOT-u i wyruszyłam w podróż życia. Pamiętam tylko, że trzymałam Kasię (jedną z przyszłych wtedy Au Pair) mocno za rękę i trochę obawiałam się lądowania, ale poza tym, pierwszy lot minął bardzo szybko i gładko. Przyleciałyśmy do jednego z największych lotnisk na świecie – JFK w Nowym Jorku. Wszystko się świeciło, ludzie byli uśmiechnięci, pozytywni i panował wszechobecny język angielski z cudownym amerykańskim akcentem. Trochę mnie to na początku przeraziło, ale oczywiście nie zrażałam się – język miałam zdecydowanie na poziomie komunikatywnym. Lubiłam jednak słuchać, wsłuchiwać się, kiedy Amerykanie akcentowali każdy wyraz i marzyłam o tym, aby kiedyś mówić przynajmniej podobnie. Z lotniska zostałyśmy przewiezione do hotelu Hilton pod Nowym Jorkiem. Pierwszy raz miałam okazję być w tak pięknym i luksusowym hotelu. Szybko zapoznałam się z paroma Au Pair z różnych zakątków świata, poznałam też kilka nowych Polek. Bardzo podobała mi się ta mieszanka kulturowa – każda dziewczyna była inna, przyjechała do innej rodziny i innego Stanu. Wymieniałyśmy się poglądami, oczekiwaniami, marzeniami… Każda z nas miała je różne, natomiast co do jednego byłyśmy zgodne – chcemy przeżyć swój Amerykański Sen.

Po szkoleniu wyjechałam do Bostonu pociągiem z innymi Au Pair mieszkającymi w pobliżu i co stację wysiadała kolejna witając się ze swoją „nową rodziną”. Po mnie przyjechała Host Mama, Alicia. Piękna, wysoka szatynka rzuciła mi się w ramiona i powitała, jakbyśmy znały się od lat. Rozmawiałyśmy całą drogę do „nowego domu”. Po przyjeździe przywitałam się z dziećmi oraz ich tatą i rozdałam im prezenty, w których oczywiście nie zabrakło polskich słodyczy.! W moim nowym pokoju czekał nam mnie podarunek od Host Family, a dzieci napisały mi przeurocze listy.

Na swoją rękę chciałam także realizować moją największą pasję, jaką jest podróżowanie. Wspominałam już oczywiście o Nowym Jorku, udało mi się jednak odwiedzić także Miami, Key West, Washington D.C., Portland oraz mój ukochany Boston. Są to takie chwile w życiu, których się nie zapomina. Szum morza na South Beach słyszę, gdy zamykam oczy, widzę siebie stojącą przed Białym Domem, kiedy oglądam Baracka Obamę w TV i przypominam sobie mecze na Fenway Park, kiedy mam zajęcia na AWF. To wszystko zostaje w głowie, często się dziwię, jak ja w ogóle tego dokonałam i zastanawiam czy to naprawdę się wydarzyło. Mój rok nie był idealny, dziwiłabym się gdyby tak było. Zdecydowanie jednak mogę powiedzieć, że to był mój najlepszy rok w życiu. Czasami mam wrażenie, że to był tylko sen, Amerykański Sen.